Z poczty redakcyjnej – publikujemy list jednego z Czytelników naszego bloga, w którym opisuje on wpływ słów Arcybiskupa Sheena na jego życie:
Jednym z warunków każdej beatyfikacji jest, między innymi, cud dokonany za wstawiennictwem kandydata na ołtarze. Cud za wstawiennictwem Arcybiskupa Sheena dokonał się, a jego proces beatyfikacyjny trwa. Cud zapewne dokonał się nie jeden, a wiem o tym także ja, gdyż, może nie dokładnie za wstawiennictwem, ale na pewno za sprawą słów Arcybiskupa przeczytanych jakiś czas temu na jego fejsbukowym blogu, wydarzył się w moim życiu pewien mały cud uleczenia z paraliżującego lęku, który długo kierował moim życiem.
Kiedyś mieszkałem z rodziną w Polsce, gdzie od dziecka dużo od nas wymagano i gdzie nauczono nas właściwej kolei rzeczy. Polskość i umiłowanie prawdy mieliśmy wryte w serca, choć wtedy jeszcze nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy. Pewnego dnia krytyczna sytuacja materialna wygnała nas za granicę. Wyjechaliśmy do dalekiego kraju, w którym od wielu już lat rugowano Boga z życia publicznego, aby w końcu niemal w ogóle przestać o nim mówić, i gdzie wszelkie próby upominania się o Niego są systemowo pacyfikowane. Wyjechaliśmy, bo musieliśmy. W cichości miałem nadzieję, że po pięciu latach uda nam się spłacić to, do spłaty czego się zobowiązaliśmy i wrócić do Ojczyzny. Im dalej w las, tym mniej kolorowo to wszystko wyglądało, a moja tęsknota za Polską coraz bardziej mnie rozrywała. Robiłem się coraz bardziej ponury, nie mogłem spać, odwiedziny Polski nie cieszyły, a w pracy często targał mną płacz i ściśnięte z bólu gardło – oba skrywane, aby nikt nie zauważył. W pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że możliwe jest, iż jeszcze przez długie lata nie będziemy mogli wrócić do Polski. Nie chcę Wam opisywać co dla mnie oznaczał taki wniosek. I wtedy przeczytałem następującą opowieść Arcybiskupa Sheena.
„Po święceniach kapłańskich spędziłem dwa lata w Waszyngtonie na studiach, a następnie 5 lat za granicą. Gdy zakończyłem naukę, wysłałem mojemu biskupowi dwa listy. Jeden z nich zapraszał mnie do utworzenia szkoły filozofii scholastycznej na Uniwersytecie Columbia. Drugi z listów zawierał zaproszenie do Oksfordu, gdzie, wraz z ks. Ronaldem Knoxem miałem współtworzyć pierwszy katolicki wydział od czasów reformacji. Wysłałem oba listy biskupowi i zapytałem: „Które zaproszenie mam przyjąć?”. Jego odpowiedź brzmiała: „Wracaj do domu”. Wysłał mnie do najgorszej parafii w naszej diecezji i mianował mnie wikarym. Był to prawdziwy dopust Boży. Tylko 20% parafian władało językiem angielskim. Żadna z ulic nie była wyłożona chodnikiem. Powiedziałem: „W porządku. To jest to. Tego chce ode mnie Chrystus”. Byłem całkowicie zadowolony. Po roku zadzwonił do mnie biskup i powiedział: „Pojedziesz do Waszyngtonu i obejmiesz profesurę na tamtejszym Uniwersytecie Katolickim. Obiecałem im trzy lata temu, że im ciebie przyślę”. Spytałem: „Dlaczego zatem Ekscelencja nie wysłał mnie tam, gdy wróciłem do domu?”. Odpowiedział: „Chciałem tylko sprawdzić, czy będziesz posłuszny. A teraz już biegnij” – i od tego czasu wciąż biegnę.”
W jednej chwili zrozumiałem, że taka jest Wola Boża, żebyśmy teraz byli tutaj, a nie gdzie indziej. To On wysłał nas tutaj – do jednej ze swoich najgorszych parafii – abyśmy tutaj, a nie gdzie indziej, świadczyli o Nim. Może kiedyś (a może nie) na powrót odwoła nas tam, gdzie my sami wolelibyśmy być, ale teraz swoją wolę i tęsknotę trzeba schować do kieszeni. Dlatego, że On tak chce. Możliwe, że pewnego dnia będzie trzeba dać świadectwo – o wiele wyraźniejsze niż trzeba dawać na co dzień. Możliwe, że pewnego dnia my – katolicy będziemy tutaj bardzo potrzebni – o wiele bardziej niż jesteśmy potrzebni teraz. Kto da to świadectwo jeśli nas tutaj wtedy nie będzie?
Jestem malutkim człowieczkiem i przytaczając tę opowieść Arcybiskupa w żadnym stopniu nie próbuję się do niego porównywać. Nie ma w jego i moim wysłaniu do najgorszej parafii żadnej analogii poza tą, która odnosi się do każdego z nas – każdy z nas powołany jest do czegoś, w życiu każdego z nas na to coś przychodzi czas i – przede wszystkim – każdy z nas jest winien posłuszeństwo Woli Bożej.
Od czasu przeczytania opowieści o wysłaniu do najgorszej parafii nie było ani jednego dnia bez nadziei, ani jednej nocy bez snu, a w pracy nie targa mną ściśnięte gardło. I nie ma znaczenia, że od tego czasu minęło dopiero pięć tygodni, gdyż, podobnie jak wierzący nie czują potrzeby udowadniania prawdziwości Chrześcijaństwa długością czasu, który upłynął od jego założenia, tak obdarowany łaskami nie czuje potrzeby sprawdzania realności tychże łask licząc czas, który upłynął od ich otrzymania.